Kino nowej przemocy
W działach: film | Odsłony: 8
Jakoś tak się ostatnio działo, że przed moimi oczyskami przewinęło się kilka skośnych filmów. Niektóre stare, znane mi od dawna, inne świeże i zaskakujące. Oraz parę klasyków, które z braku czasu lub odpowiedniego poziomu znieczulicy ominąłem byłem uprzednio.
Koroshiya 1, szerzej znany pod anglojęzycznym tytułem Ichi the Killer to jedna z pozycji należących do opisanego wyżej trzeciego typu - ploteczki o tym filmie krążą za mną od czasu jego premiery w 2001 roku. Nazwisko reżysera, Takashiego Miike, znane mi jest od drugiej połowy lat 90, kiedy to tv4 wyemitowała takie perły jak Bandyta z Shinjuku, Full Metal Yakuza czy Rainy Dog.
47 lat, 73 wyreżyserowane filmy. Dla niektórych geniusz, dla innych - kiepski prowokator i beztalencie.
Obejrzyjcie sobie Ichiego, ekranizację bestsellerowej mangi (podobno cholernie perwersyjnej, groteskowej, złej i spaczonej), obejrzyjcie Yurusarezaru mono - po naszemu Mężczyzna w Bieli. I jeszcze Koshonin - Negocjator, Bijita Q - Visitor Q. A potem najlepiej Dead or Alive 2 i Zebraman - pełen przekrój przez twórczość tego szalonego reżysera, momentami (w mojej prywatnej opinii) zbliżającego się do Takeshiego Kitano.
Coś o samym Ichim może? Fabuła jest prosta - boss yakuzy znika z trzystoma milionami jenów. Jego prawa ręka, sadysta i oprawca Kakihara rusza na poszukiwania. Pojawia się drugi morderca - Ichi, kontrolowany przez człowieka, który chce oczyścić Shinjuku z yakuzy. Spektakularne morderstwa Kakihary zostają przyćmione rzeziami, jakie urządza młody Jeden (bo to właśnie znaczy imię tutułowego bohatera). Konfrontacja jest nieunikniona.
Co pisze polski ęternet? Portal gejowo.pl wspomina coś o żyletkach przymocowanych do palców stóp, esensja bredzi o japońskiej odpowiedzi na Tromę i Martwicę Mózgu a magazyn literacki pro arte stara się dostrzec w Ichim manifest anarchisty, łamiącego tabu społeczno-kulturowe. Generalnie - stek bzdur. Kultura i sztuka kraju kwitnącej wiśni różni się dość mocno od świata Zachodu. Przemoc, gwałty, dominacja - to wszystko ma nieco inne znaczenie. Prawdziwe wydają się jedynie stwierdzenia o pastiszowości obrazu - Takashi małpuje samego siebie (Dead or Alive, Shinjuku Outlaw), Shinya Tsukamoto (Tokyo Fist, Tetsuo), Takeshiego Kitano (Sonatine, Brother) czy w końcu konwencje kina hk, ustalone przez duet Chow Yun-Fat + John Woo.
Drugim obrazem (tym razem dość dobrze mi znanym), który wydaje się godny wspomnienia jest Zatoichi. Scenariusz, reżyseria i główna rola - Takeshi Kitano. Film oparty na kultowych w Japonii powieściach Kana Shimozawy. Główny bohater to ślepy masażysta, który przy okazji jest mistrzem miecza z wyjątkową predestynacją do pomagania pokrzywdzonym przez rzeczywistość epoki Edo. Piętnaście lat od śmierci Shintaro Katsu - aktora, który grał Zatoichiego w cyklu filmów i czterech sezonach serialu, ktoś wciela się w ikoniczną postać japońskiego pulp-fiction.
Takeshi przekonuje całkowicie, pochlebne opinie o jego kunszcie potwierdzają się po raz kolejny. Fabuła kunsztownie skonstruowana, postaci doskonale nakreślone. Czego chcieć więcej? Zatoichiego w kinie (byłem dwa razy - na premierze polskiej w 2004 i potem Pod Baranami, za piątaka ;P) oraz polskiej edycji serialu i blisko trzydziestu filmów pełnometrażowych z lat 70 i 80.
I wreszcie trzeci punkt - a właściwie trzy filmy - 964 Pinocchio, Tetsuo- the Iron Man i Man in White. Nagromadzenie przemocy jest tu szaleńcze. Wszystkie trzy filmy mają zasadniczą cechę wspólną - nie zdzierżyłem ich do końca. W dwóch pierwszych przypadkach najbardziej dała mi po głowie ściezka dźwiękowa - szalone, niesamowite, chore i atonalne wybryki spod znaku przerdzewiałego i przeżartego złem industrialu łomoczą w głowie i fizycznie dręczą. Muzyka i krzyk, japońskie słowa wywrzaskiwane z gardłowym akcentem.
Mężczyzna w bieli odrzuca raczej zepsuciem, obrzydliwym wizerunkiem strasznego człowieka, który wzbudza przerażenie nawet w swoich pracodawcach. Ogólne spostrzeżenie - fabuła azjatyckich filmów jest niesamowicie (wręcz męcząco) gęsta. Wydarzeń, zwrotów akcji, tła postaci z jednego skośnego obrazu starczyłoby na dobre trzy produkcje hollywoodzkie. Najfajniej widać to po Departed - ten film jest nieprzyzwoicie gęsty - zupełnie nie po amerykańsku.
Pointy ani podsumowania nie będzie. Dobranoc. l.